Bez względu na to, czy naczelnik Jarosław Kaczyński zdecyduje się wymienić ministra Witolda Waszczykowskiego, czy może podaruje mu jeszcze trochę czasu na zaszczytnym stolcu, polska polityka zagraniczna z czasów owego dostojnika zostanie zapamiętana przez historię jako nieumiejętna i nieudana. Symbolem niekompetencji naszego Talleyranda na opak będą negocjacje z niezbadanym do tej pory przez naukowców, egzotycznym, San Escobar. Zostawmy śmieszkowanie i przejdźmy do konkretów. Politykę zagraniczną pierwszego dwulecia rządu Prawa i Sprawiedliwości charakteryzuje pewien uderzający dysonans. Z jednej strony dyplomacja „dobrej zmiany” usiłuje demonstrować Polakom, jak bardzo różni się od ekip Donalda Tuska i Ewy Kopacz, starając się prowadzić twardą, podmiotową politykę wobec naszych najsilniejszych sąsiadów – Niemiec i Rosji. Z drugiej zaś prezentuje daleko posuniętą ustępliwość wobec maluczkiej Republiki Litewskiej i słabej Ukrainy. Prawo i Sprawiedliwość wspomagane przez swoje zaplecze medialne przekonuje Polaków, że naszym obowiązkiem moralnym i interesem narodowym jest przede wszystkim walka z Rosją. Dlatego nie wolno nam zmarnować żadnej okazji, by choćby tylko dogryźć Moskwie. Musimy zatem popierać każdego, kto walczy z Rosją lub chce walczyć z Rosją, nawet, a może zwłaszcza, jeżeli robi to w sposób tak komiczny jak Ukraina. Prominenci „dobrej zmiany” raz po raz z wyżyn moralnych romantycznego prometeizmu utyskują na imperialną politykę Moskwy. Minister Obrony Narodowej Antoni Macierewicz, będąc w zeszłym miesiącu w Kanadzie, nie zaniedbał tegoż obowiązku i pouczał naszych sojuszników o doniosłości i randze rosyjskiego zagrożenia dla całego cywilizowanego świata. Według obecnego rządu, zabezpieczeniem przed niechybną agresją putinowskiej armii ma być obecność wojsk amerykańskich w Polsce, które, aby wprawić kacapów w konsternację, zostały rozmieszczone bliżej Odry i Nysy niż Bugu czy Narwi.Nasze państwo spiera się też z Niemcami o przyjmowanie tzw. uchodźców, których Angela Merkel raczyła lekkomyślnie zaprosić do Festung Europa. Pani kanclerz chciałaby dziś rozdysponować „niepokornych” przybyszów pomiędzy pomniejszych udziałowców Pax Germanica. Na drodze tym planom staje jednak rząd Prawa i Sprawiedliwości, który brani nas przed perspektywą całodobowego zagrożenia karnawałem bombowych atrakcji. Choć szanse na uzyskanie z Berlina jakichś pieniędzy są równe szansom Panamy na wygranie piłkarskiego mundialu, „dobra zmiana” podniosła i zawadiacko wymachuje sztandarem reparacji za II wojnę światową, drażniąc teutońskiego nosorożca. Stawiane wymienionej kwestii na ostrzu dyplomatycznego noża ma na celu przede wszystkim pogłębianie polaryzacji społeczeństwa, dzielenia Polaków na prawdziwych patriotów „dobrej zmiany”, którym należą się eurosy z Berlina oraz zdrajców i zaprzańców, nie zasługują na nic poza pogardą. Owa zagrywka jest majstrowana od samego początku tylko i wyłącznie na użytek wewnętrzny. Ma betonować postsolidarnościowy podział sceny politycznej, który zapewnia Prawu i Sprawiedliwości monopol na tzw. prawicy za pomocą mechanizmów mniejszego zła i zmarnowanego głosu. Natomiast w stosunkach z Litwą i Ukrainą dyplomacja Witolda Waszczykowskiego nie przejawia nawet dziesiątej części tej twardości, będąc niesłychanie spolegliwą. Nasze państwo zachowuje się tak, jakby Niemcy i Rosja w przedziwny sposób zamieniły się potencjałami z Litwą i Ukrainą. Przez dwa lata „dobrej zmiany” władze III Rzeczpospolitej ignorują wrogie nastawienie Litwy i Ukrainy do Polski i Polaków, mając w nosie problemy naszych rodaków we Lwowie i w Wilnie. Za to różni przedstawiciele Polski ochoczo wspierali Kijów w walce z Moskwą, przyznając miliardowe kredyty i przechodząc do porządku dziennego nad renesansem ideologii banderowskiej i gloryfikacją OUN/UPA na Ukrainie. Podobnie wygląda sytuacja wewnętrzna. Prawo i Sprawiedliwość nie chce bądź nie potrafi zrobić porządku ze zwolennikami OUN/UPA posiadającymi polskie obywatelstwo. Przecież na to są paragrafy nawet w ułomnym systemie prawnym postPRL-u. Skąd bierze się ów brak politycznej woli? Do tego dochodzi bezrefleksyjne sprowadzanie Ukraińców do Polski. Nie sprawdzamy tych ludzi, ich stosunku do Polski i Polaków. Superminister Mateusz Morawiecki, o którym można usłyszeć, że ma zastąpić premier Szydło, jest zadowolony ze ściągania Ukraińców na nasz rynek pracy. Czy „dobra zmiana” nie dostrzega wynikającego z tego potencjału destabilizacyjnego? Kwestią czasu pozostaje organizacja Ukraińców w sprawne związki zawodowe i stowarzyszenia tożsamościowe, które zaczną podnosić postulaty nadania im specjalnych przywilejów, a z czasem też praw politycznych. W warunkach demokratycznych będzie to skutkować zastopowaniem „dobrej zmiany”. Nie wiem, co sobie myślą politycy Prawa i Sprawiedliwości, ale Ukraińcy ich nie poprą ich polityki. Prędzej sprzymierzą się zawodowymi łowcami „polskich faszystów” z Czerskiej. Skłócone z nami Niemcy zapewne zachcą wspomóc i wykorzystać organizacje Ukraińskie dla swoich celów. Niedawno minister Waszczykowski stworzył listę osób, które za swoje antypolskie działania miały otrzymać zakaz wjazdu do Strefy Schengen. Jednak Republika Federalne Niemiec zignorowała życzenia szefa polskiej dyplomacji, wpuszczając Swiatosława Szeremetę na swoje terytorium. Nasz Talleyrand na opak mógł jedynie kiwać groźnie palcem w bucie. Trochę światła na wojowniczą postawę Warszawy w relacjach z Moskwą i Berlinem oraz jej ustępliwość w stosunkach z Kijowem rzuca sojusz z Waszyngtonem. „Dobra zmiana” czuje się pewniej, myśląc, iż wielki brat zza oceanu będzie chronił swojego „strategicznego sojusznika” w regionie. Jednocześnie obecny rząd, ulegając życzeniom Stanów Zjednoczonych, składa Polaków i polską pamięć o Kresach na ołtarzu zbliżenia z Ukrainą. Ciekaw jestem, jak długo to potrwa? Przecież polityka zagraniczna USA jest zmienna. A jeśli prezydent Trump dokona resetu w stosunkach z Moskwą i karze nam zaprzyjaźnić się z Moskwą? Czy prominenci Prawa i Sprawiedliwości będą ściskać Władimira Putina, jak to robił Donald Tusk w Smoleńsku? Do tego dochodzi jeszcze problem kadencyjności. Optymistycznie zakładając, że „dobra zmiana” utrzyma się przy władzy sześć lub osiem lat, trzeba kalkulować ryzyko postępowej zmiany w Białym Domu. Może nie będzie to Hilary Clinton, ale jakiś Barack Obama 2.0. Co wówczas? Czy „dobra zmiana” ochoczo, w imię wierności sojuszniczej, będzie promować sodomię i gender nad Wisłą?
Daniel Patrejko