Bździny i michnikowszyczyna zamiast Trylogii

0
0
0
/

Co się odwlecze, to nie uciecze – powiada przysłowie – i słusznie, bo co ma nadejść, to nadejdzie, a że niekiedy z opóźnieniem, no to się przecież zdarza. Zresztą wcale nie jest pewne, czy z opóźnieniem, bo tylko nam, obserwującym rzecz z boku, może się tak wydawać, podczas gdy planistom projektującym przyszłość naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, takie następstwo akurat pasuje? Mam oczywiście na myśli zainaugurowaną w żydowskiej gazecie dla Polaków dyskusję na sposobem „pozbycia się Sienkiewicza z polskiej głowy”. Jak wiadomo, Henryk Sienkiewicz napisał Trylogię gwoli „pokrzepienia serc”, wskrzeszając pamięć o wielkości i majestacie Polski. Najwyraźniej musiał trafić do polskich serc, o czym najlepiej zaświadcza wspomnienie Stefana Żeromskiego: „Józef opowiadał mi rzecz następującą. Był raz w zimie t.r. w Staszowie, miał interes na poczcie, czekał tam więc. Razem z nim czekało na przyjście poczty ze dwudziestu szewców, czeladników, sklepikarzy – czekali na „Słowo”. Gdy poczta przyszła, urzędnik pocztowy zaczął czytać „Potop” na głos... . Ci ludzie czekali tam parę godzin, oderwawszy się od pracy, aby usłyszeć dalszy ciąg powieści. Nie darmo mówią, że naród zdaje rachunek przed Sienkiewiczem z uczuć polskich. Jest to objaw znamienny. Sam widziałem w Sandomierskiem, jak wszyscy, tacy nawet, którzy nigdy nic nie czytają, dobijali się o „Potop”. Książki kursują, rozbiegają się błyskawicznie. Niebywałe, niesłychane powodzenie. Sienkiewicz zrobił dużo, bardzo dużo. Niech imię jego będzie pochwalone...” A oto jak wspomina Henryka Sienkiewicza Ludwik Hieronim Morstin: „Byłem oczywiście pod wpływem tych sądów i opinii ( bardzo krytycznych wobec Sienkiewicza – SM) moich przyjaciół i kolegów, a mimo to, gdy pierwszy raz poznałem Sienkiewicza u artysty-rzeźbiarza Ludwika Pugeta i uścisnąłem rękę, która napisała ten rapsod bohaterstwa polskiego, która skreśliła postacie tych rycerzy archanielskich, co stali w pierwszych dniach mojej młodości we wszystkich marzeniach i tęsknotach do wolnej ojczyzny, to muszę przyznać, że ogarnęło mnie wielkie wzruszenie, jakiego nie doznałem nigdy przy spotkaniu z żadnym z genialnych ludzi.” I dalej: „Urodziłem się i spędziłem dzieciństwo na wsi, niedaleko od Krakowa, ale pod zaborem rosyjskim. Tam po raz pierwszy czytałem Trylogię, a nie czytałem jej sam lecz z moimi przyjaciółmi ze sfer chłopskich. Ze starym służącym, takim Sienkiewiczowski „starym sługą”, z ogrodnikiem, z chłopakami, synami fornali i ze służbą folwarczną. Dla wielu z nich ta cudowna baśń o Polsce minionej była jedyną książką, jaka czytali w życiu. Dla nich Trylogia była historia Polski, innej nie znali. Skąd mieli znać, gdy jej w szkołach nie uczono? I pamiętam taką scenę, która opowiadałem Sienkiewiczowi, a on umiał docenić jej wagę: rozmawialiśmy o Trylogii z pracującymi w ogrodzie chłopakami, o obronie Częstochowy i o tym, czy Kmicicowi uda się rozbić szwedzką kolubrynę, czy nie zginie przy tym. Wmieszał się do tej rozmowy stary ogrodnik, który lubił imponować swoja wiedzą i rzekł do mnie: - Ich to interesuje, bo się nie uczyli historii polskiej, ale ja wiem z góry, co się stanie z każdym z tych rycerzy. Wiem, co zrobi Kmicic, bo uczyłem się o nim w historii polskiej, jak też i o Skrzetuskim, Zagłobie, Wołodyjowskim. Dla niego więc to były postacie historyczne, jak Kościuszko, Sobieski. (…) Gdy raz powiedziałem, ze wybiera się do nas na wieś Henryk Sienkiewicz na polowanie na lisy, na tych prostych ludziach, którzy znali na pamięć, jak nikt z inteligencji, każde słowo, każdy gest Zagłoby, nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wtedy dopiero się zorientowałem, że nie wiedzieli, iż autor Trylogii jest człowiekiem żyjącym. Nie czytali jego nazwiska na okładce książki, wcale się nie interesowali sprawą autorstwa opowieści. Wielu z nich było zresztą analfabetami, a znali Trylogię ze wspólnego głośnego czytania. Dla nich więc to były jakieś sagi spisywane nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo, w jakich czasach.” I wreszcie - „Byłem raz świadkiem, jak prof. Tadeusz Zieliński, a więc filolog należący do najwyższej hierarchii uczonych, zgromił jednego ze swych uczniów, gdy ten wyraził się lekceważąco o „Quo vadis”. - Musicie wiedzieć – mówił profesor -że w całej literaturze świata nie ma takiej wizji świata starożytnego, jak „Quo vadis”. Wszystko, co tam jest, jest autentyczne: tak spali jedli, pilo, tak się ruszali w swoich togach, tak myśleli, tak mówili i tak żyli dawni Rzymianie.” Przyczyny mody na lekceważenie Sienkiewicza są dwie. Jedna to zawiść autorów zagranicznych, głównie francuskich, z powodu niesłychanego sukcesu – również kasowego – jaki towarzyszył „Quo vadis”. Nie mogąc dorównać Sienkiewiczowi, przynajmniej obszczywali mu nogawki. W Polsce dochodziła do tego jeszcze jedna przyczyna. Oto jednym z pryncypialnych krytyków Sienkiewicza był Stanisław Brzozowski, oskarżony przez Włodzimierza Burcewa o sekretną współpracę z carską Ochraną. Ten Burcew znany był z demaskowania rozmaitych agentów, między innymi – niekoronowanego króla prowokatorów, Jewno Azefa, więc o agentach coś tam musiał wiedzieć. Wprawdzie Brzozowskiego broniły rozmaite osobistości, ale ileż to „legendarnych” osobistości broni dzisiaj Lecha Wałęsy? Warto zwrócić uwagę, za co Brzozowski tak Sienkiewiczem poniewierał. Za „nastrój pewności siebie, jasności i spokoju, nastrój pokrzepionych serc...” - pisał w „Legendzie Młodej Polski”. Przeciwieństwem tego nastroju była twórczość Stanisława Przybyszewskiego. Owszem – jak pisze wspomniany tu Morstin – Przybyszewski był potrzebny „ze swoim krzykiem o lucyperycznych pierwiastkach ducha, ze swoim manifestem o chuci jako prasile (…) ale „w duszy tego bezsprzecznie dużej miary artysty panował jednak wielki chaos i dlatego jego utwory są tak słabe, poza tymi, wyrzucanymi w chwilach natchnienia z głębin podświadomości.” O ile jednak Przybyszewski miał przynajmniej duszę, to jego współcześni naśladowcy-epigoni zamiast duszy mają jakąś wypchaną atrapę, więc ich zainteresowania literackie i ogólne nie wychodzą poza kontemplację rozmaitych otworów własnego ciała i eksperymentowania, czym by tu jeszcze można je pozatykać. Przybyszewski był bardziej pomysłowy nawet od Nergala, bo podczas odczytów, jakie wygłaszał w Krakowie, epatował panienki opisami phallusa Szatana – że jest zaopatrzony w haczyki w kształcie harpunów, a poza tym jest zimny, jak lód. No a teraz pałeczkę od producentów literackich bździn przejmują pierwszorzędni fachowcy od leninowskich przykazań o „organizatorskiej funkcji prasy” z żydowskiej gazety dla Polaków, kombinując, jakby tu „pozbyć się Sienkiewicza z polskiej głowy”. Nie da się ukryć, że czas po temu jest najwyższy. Przecież Muzeum Żydów Polskich po to powstało, by mniej wartościowemu narodowi tubylczemu spreparować historię całkiem inną, niż sienkiewiczowska wizja wielkości i majestatu Polski. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak handełesy wyciągną i opłuczą z formaliny Stanisława Brzozowskiego i pod jego firmą, swoim zwyczajem zaczną wciskać tubylcom tandetę.

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną