W swojej fascynującej książce „Mój rok 1980” Bernard Bujwicki pokazał bliżej nieznane mechanizmy oraz kulisy wielu wydarzeń towarzyszących jej powstaniu. Autor przypomniał też komunistyczne zbrodnie, jakie miały wówczas miejsce w północnej-wschodniej Polsce i powiązał je ze sobą odkrywając, że było inaczej niż to się powszechnie interpretuje.
„Mój rok 1980” uświadamia nam też, że osoby uznawane często za autorytety postępowały kiedyś nikczemnie. Bernard Bujwicki pokazał też wspaniałe postawy osób, które za swoje czyny spędziły lata w więzieniu. Dziś prezentujemy jej pierwszy fragment serdecznie dziękując Autorowi za możność przestawienia naszym Czytelnikom nieznanych kart Solidarności.A oto kolejny fragment:
"Zemsta komuny była widoczna na mnie chyba już po miesiącu i być może uczelniani aktywiści partyjni uznali, że nadszedł dobry moment, by mnie przetestować.
Niejaki Książek, taki naukowiec jak ja kardynał, ale wydziałowy sekretarz pezetpeer, nieoczekiwanie zaprosił mnie na kawę do Łupinki – kawiarenki uczelnianej, zrobionej pod żelbetowym, fikuśnym sklepieniem. Byliśmy na ty, to znaczy on mówił do mnie
„słuchaj, Bernard”, ja za to do niego „panie magistrze”. I on powiadał:
– Powiem ci coś, ale pod warunkiem, że nikomu nie powtórzysz.
– Słowo – skłamałem świadomie i chłeptałem dalej partyjną kawę.
Był znany z tego, że wyrywał na takie cele sporo grosza z kasy.
– Wszyscy uważają, że taki człowiek jak ty, Bernard, powinien wstąpić do partii.
Będziesz mógł walczyć o to, o co ci chodziło w tych strajkach. Partia da ci taką możliwość.Szczęśliwie kawę dopiłem wcześniej, bo po tych słowach mogłem się zakrztusić i zejść z tego świata. Ostatecznie, po naradzie z Dżonym Pietrzykiem, uznaliśmy, że nie wolno mu tego puścić płazem, bo zemsta za taką zniewagę być musiała. Powierzyliśmy ją Romeczkowi – żołnierzowi, który większość swojej służby spędzał w wojskowym pierdlu, szczęśliwie zlokalizowanym obok naszego wydziału, a zwanym przez nas „na Montelupich”.
Zakratowane okno celi wychodziło na dziedziniec uczelni, blisko wejścia na nasz wydział. Oddzielał nas od pierdla lichy płot, a po naszej stronie stała ławeczka, w ciepłe dni okupowana, podobnie jak położony przy niej trawnik. Bywało, że Romeczek otwierał
okno i wisząc na kracie, zamienił z nami słowo. Także ratowaliśmy go fajkami, wrzucającemu je przywiązane do czegoś cięższego. Potem tę możliwość mu zabrano, to znaczy zabrali mu klamkę od okna i tylko widzieliśmy czasami jego twarz, jak na urywek sekundy,
przy podskoku, pojawiała się za szybą. Stało się tak po tym, jak Dziadek Szaflarski stracił precyzję rzutu i trafi ł kamieniem w szybę.
Zanim to się jednak stało, wdzięczność Romeczkowa nie miała granic i bez zmrużenia oka przyjął nasze zamówienie.Każdy sekretarz na uczelni, niezależnie od osiągnięć naukowych, to znaczy ich
braku, miał na wydziale silną pozycję i chodził do pracy jak król. Nasz przychodziło koło dziesiątej. Romeczek to wiedział, ale zemsty na sekretarzu w naszym imieniu miał dokonać tylko wobec sporego zgromadzenia przy ławce. Chodziło o to,by wieść o tym rozniosła się jak najszerzej po uczelni. Taki moment nadszedł w piękny jesienny dzionek.
Sekretarz podążał do pracy radosny jak skowronek i nawet jak on pogwizdywał.
A wówczas Romeczek, zwisając na kracie, zawołał:
– Hej! Hej hej!!! – Sekretarz zdumiał się, że Romeczek ma do niego jakiś interesik stanął jak wryty.
– A która to godzina, panie szanowny? – walił dalej Romeczek, ciesząc nas,że pierwszy etap poszedł wzorowo. Sekretarz odsunął rękaw marynarki, odczytał godzinę i skwapliwie zakomunikował:
– Dziesiąta dziewięć. – I o to szło.
Romeczek podniósł już teraz głos na cały regulator:
– To nie wiesz ch…u, o której się do pracy przychodzi?!
Zemsta została dokonana. Od tego momentu sekretarz wydziałowy Książek, podchodząc do naszego budynku, zawsze miał opuszczoną głowę i uważał, by – nie daj Boże – choćby musnąć okiem pierdel wojskowy „na Montelupich”.
Jeszcze tylko raz w życiu otrzymałem propozycję wstąpienia do pezetpeeru. Stało się to, gdy byłem już inżynierem i znaną postacią w firmie Wodrol w Białymstoku.
W grę wchodził wówczas mój awans, a jego początkiem było wpisanie, jako kandydatado awansu, na listę kadry rezerwowej przedsiębiorstwa. Lista musiała być zaakceptowanaprzez kawu pezetpeer, ale wgląd do niej miała i swoje trzy grosze mogła wtrącić oczywiście także bezpieka.
Gdy znalazło się tam moje nazwisko, to natychmiastwyszło na jaw, co robiłem w Krakowie za Gnoma! Oj, jaki się zrobił z tego raban! Jaki
łomot dostał dyrektor! Wszakże, z braku tak zwanej „czujności klasowej”69, zdarzyć się mogło, że jako osoba niepewna ideowo, znalazłbym się na liście dającej awanse!
To byłoby tak, jakby wpuścić lisa do kurnika pełnego kur!
Jednak to nie dyrektorzy firmy Wodrol w Białym zasłużyli na burę. Należała sięona zupełnie komu innemu, bo bezpiece. Po prostu biurokracja działała ospale, więcinformacje o moich „zasługach” w Krakowie nie dotarły do kadrowego Wodrolu, mimoupływu kilku lat od wydarzeń marcowych 1968 r. A przecież, przez taką ospałość,
w tym czasie mógłbym zostać nawet dyrektorem!
W tej sprawie mieliśmy spore doświadczenie rodzinne. Stryjenka Stasia Bujwicka, szef łączności AK obwodu sokólskiego, mająca za to dwuletni kurs w komunistycznym więzieniu i małą maturę przed wojną, po zatrudnieniu się w jakiejś firmie przepracowywała w niej nawet kilka lat, nim dokumenty dotarły do kadr.
Wówczas zapraszał ją do siebie dyrektor i mówił:
– Bardzo nam przykro. – I otrzymywała wymówienie.
W ten sposób objechała wkoło kraj. Po kilkunastu latach pętla zamknęła się i znówznalazła się, ale już z rodziną, w Białym. Tu zdarzył się cud! A cud stał się w PrzedsiębiorstwieCeramiki Budowlanej, gdzie dyrektorem był dawny, wysokiej klasy ubowiec
o nazwisku Grabowski. Wymawiał on swoje nazwisko polszczyzną, na jaką było go stać i z tego powodu znany był pod ksywką Grabouski. Klasa zawodnika była spora,bo zajmował się ochroną Bolesława Bieruta, pierwszego prezydenta Peerelu, pierwszego
I sekretarza, i w ogóle pierwszego. On też zawiózł go w ostatnie odwiedziny do Moskwy, ale stamtąd Bierut wracał nogami do przodu.
(c.d.n.)