12 maja ulicami stolicy naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju, przeciągnęły marsze. Pierwszy przeszedł Marsz Szumańskiego Komsomołu, to znaczy – zwabionych tam przez rozmaitych cwaniaków tłum cudzych dzieci, którym kazano wykrzykiwać, że nie mogą już wytrzymać „bez Europy”. Nie bardzo wiadomo, co to konkretnie znaczy, bo przecież każde dziecko wie, a w każdym razie – powinno wiedzieć, że Polska - podobnie jak Białoruś, Norwegia, czy Szwajcaria – leży przecież w Europie, więc trudno pożądać czegoś, co ma się na co dzień nie tylko na wyciągnięcie ręki, ale i w wielkiej obfitości.
Celowo wymieniłem te trzy kraje, bo Białorusią w 2003 roku, podczas referendum akcesyjnego, straszyła nas hrabina Róża Thun und Handehoch, czy może jakoś inaczej – bo nie mam pamięci do tych wszystkich niemieckich, a właściwie pardon – jakich tam znowu „niemieckich”, kiedy ormowcy politycznej poprawności pod rozmaitymi rygorami wymagają używania określenia „nazistowskich” - nazwisk?
Co to konkretnie miało oznaczać – nikt nie wiedział, ale brzmiało groźnie, przede wszystkim z uwagi na tamtejszego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę. U nas prezydentem był wtedy Aleksander Kwaśniewski – całkowite przeciwieństwo Aleksandra Łukaszenki, bo o ile tamten jakoś dba o swój kraj, być może dlatego, że chce zostawić go w spadku swojemu synowi, to Aleksander Kwaśniewski zainteresowany był wyłącznie szukaniem sobie jakiejś posady, kiedy już prezydentem być przestanie i dla tego celu poświęcał jeden za drugim polskie interesy państwowe.
Nic mu to nie dało, bo w odróżnieniu od naiwnych Polaków, cudzoziemcy przejrzeli go na wylot i w rezultacie musiał kontentować się podrzędną posadą, czegoś w rodzaju stróża nocnego i wykidajły u jakiegoś żydowskiego nababa.
W rezultacie frymarczenia polskimi interesami państwowymi przez Aleksandra Kwaśniewskiego i innych, równie udanych prezydentów, Polska jest dzisiaj w przededniu wyszlamowania przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, podczas gdy w stosunku do Białorusi nie ośmielają się one takich roszczeń nawet wysuwać, bo chociaż w granicach obecnej Białorusi mieszkało co najmniej tylu Żydów, ilu ich mieszkało w obecnych granicach Polski, to Żydzi wiedzą, że niechby tylko któryś odważył się wystąpić z takimi roszczeniami, to prezydent Łukaszenka zaraz przypomniałby mu, skąd wyrastają mu nogi, zwłaszcza gdyby taki jeden z drugim filut pojawił się na Białorusi.
Tymczasem słychać, że do naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju, wybiera się właśnie żydowski burmistrz Jersey City – ten sam, który nie tylko ogłosił zamiar wpakowania pomnika katyńskiego do jakiegoś lamusa, ale w dodatku zwyzywał pana marszałka Karczewskiego jak burą sukę.
Teraz podobno tego „żałuje”, a co do pomnika, to ma go przesunąć tylko 60 metrów dalej, co przez pana ambasadora Polski w USA otrąbione zostało, jako wielkie zwycięstwo naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Przykro to powiedzieć, ale w słowach rosyjskiego polityka narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) Włodzimierza Żyrynowskiego może tkwić ziarenko prawdy, kiedy zarzuca Polsce, że zachowuje się, jak kurwa.
Ale jakże ma być inaczej, skoro zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, nie można być w Polsce skutecznym - to znaczy takim, któremu udaje się posiąść zewnętrzne znamiona władzy – politykiem, nie będąc niczyim agentem? To zresztą znakomicie wyjaśnia zagadkowe milczenie w sprawie amerykańskiej ustawy nr 447 JUST, zarówno Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Mateusza Morawieckiego.
Wracając do marszu Szumańskiego Komsomołu, to wysunięcie na pierwsze miejsce wśród haseł owej łzawej tęsknicy „do Europy” może oznaczać tylko jedno – żeby niemieckie owczarki, umieszczone przez Naszą Złotą Panią na fasadzie Komisji Europejskiej, głodem zmusiły Polskę do zmiany lidera politycznej sceny, umieszczając tam z powrotem pana Schetino z jego trzódką.
Trzódkę pana Schetino uważam bowiem za polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, które nie ustaje w wysiłkach na rzecz doprowadzenia do odbudowania wpływów niemieckich w naszym bantustanie, utraconych wskutek powrotu USA do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy. Jak wiadomo, wskutek tego, na pozycję lidera politycznej sceny wypchnięta została polityczna ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego z panem prezesem Jarosławem Kaczyńskim na czele.
Toteż „Marsz Wolności”, w którym obok pana Schetino kroczyła pulchna pani Lubnauer, odbywał się pod hasłem, że my tu jeszcze wrócimy. Nawiasem mówiąc, na tym Marszu Wolności pojawił się pan Andrzej Rzepliński, który nie rozstaje się z konstytucją nawet gdy chodzi za potrzebą i też wyraził tęsknotę do „wolności” Ciekawe, że za komuny, jako działacz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w której na Uniwersytecie Warszawskim był nawet II sekretarzem, jakoś do wolności nie tęsknił i stęsknił się za nią dopiero teraz, kiedy stracił alimenty.
Dlatego też spostrzeżenie pana prof. Kazimierza Kika, który zauważył, że uczestnicy Marszu Wolności najwyraźniej stawiają znak równości między Wolnością a posiadaniem Władzy, jest słuszne tylko pozornie. Rzecz bowiem w tym, że ani pan Schetino, ani pani Kopacz, ani pani Lubnauer żadnej władzy nie mieli i mieć nie będą, podobnie jak pan premier Morawiecki, czy nawet Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, nie mówiąc już o prezydentu Dudu. W przypadku bowiem PO, władzę sprawowały stare kiejkuty z frakcji służącej niemieckiej BND. W rezultacie PO nigdy nie wiedziała, jaki właściwie ma program – bo prawdziwym programem tej partii było odwdzięczanie się starym kiejkutom za wystruganie działaczy PO z banana na dygnitarzy. Świadczy o tym znakomicie przykład z panem ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim.
W sierpniu 2008 roku uczestniczył on w porannej audycji radiowej, w której wychwalał pod niebiosa niejakiego pana Borowskiego - jaki on mądry, jaki uczciwy – i tak dalej. Cóż jednak z tego, skoro jeszcze tego samego dnia, tylko trzy godziny później, odlatując do Pekinu na olimpiadę, odczytał dziennikarzom pismo... dymisjonujące tegoż pana Borowskiego?
Gdyby nawet w ciągu tych trzech godzin w pana Borowskiego wstąpił diabeł, to minister nie mógłby się aż tak szybko o tym dowiedzieć, więc bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest, że stary kiejkut obstawiający pana ministra Drzewieckiego zaspał i dostarczył mu papierek w ostatniej chwili (wiecie, rozumiecie, Drzewiecki... - i tak dalej).
O żadną Władzę i powrót do niej nie może tu chodzić, co najwyżej – o prestiżowe stanowiska i związane z nimi alimenty – bo prawdziwą władzę sprawują w naszym bantustanie amerykańskie, niemieckie, izraelskie i rosyjskie służby wywiadowcze, za pośrednictwem starych kiejkutów, które od 1944 roku wysługują się każdemu, kto tylko obieca im możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim. Toteż nic dziwnego, że 12 maja „cała Rzesza maszeruje” niczym w Berlinie za czasów cesarza Wilhelma II. Jak pamiętamy, pewien szewc a berlińskiego przedmieścia Koepenick przebrał się w oficerski mundur, objął komendę nad przechodzącym mimo odziałem wojska, przy pomocy którego obrabował pobliski bank, po czym zniknął z forsą. Toteż „cała Europa” się śmiała, że „cesarz deklamuje, szewc komenderuje, a cała Rzesza maszeruje”. U nas oczywiście nie żadna „Rzesza”, tylko zwyczajnie – folksdojcze, ale to prawie to samo.