Jemen - jeden kraj wielu frontów
Kraj na krańcu półwyspu arabskiego szarpany wewnętrznymi problemami właśnie się rozpada. W Jemenie krzyżują się bowiem fronty walk politycznych i religijnych całego regionu, ale konflikt ma przede wszystkim silne źródła wewnętrzne. Mogą one nawet doprowadzić do podziału państwa… czyli powrotu do sytuacji sprzed 1990 r.
Jemen - najbiedniejszy kraj świata arabskiego, znajdujący się na jego peryferiach - nieco paradoksalnie, bo w czysto geograficznym sensie z jego stolicy Sany do Mekki jest znacznie bliżej niż Bagdadu, Damaszku czy Kairu. Państwo to rzadko gości na ekranach naszych telewizorów czy szpaltach gazet. Teraz znów się pojawiło. Ostatni raz było tak z początkiem 2011 r. gdy na ulicach Sany pojawiły się tłumy inspirowane przez wystąpienia w Tunezji. Podstawowym postulatem było żądanie ustąpienia wieloletniego dyktatora, rządzącego niepodzielnie od 1978 r. Ali Abdela Saleha. Siły bezpieczeństwa tłumiły wystąpienia uliczne, dochodziło do zamieszek (zginęło ponad tysiąc osób) do czasu, aż nie wmieszali się znacznie silniejsi sąsiedzi Jemenu z Rady Współpracy Zatoki Perskiej. Głównym mediatorem okazał się saudyjski król Abdullah, zazdrosny o wpływy w Jemenie. Przeforsował porozumienie, podpisane zresztą w listopadzie 2011, przez Saleha i opozycję właśnie w saudyjskiej stolicy, gwarantujące temu pierwszemu immunitet w zamian za ustąpienie, które dokonało się na początku roku następnego. Prezydenturę objął dotychczasowy zastępca Saleha - Abed Rabu Mansur Hadi, który przejął też przewodnictwo nad dotychczas rządzącą partią - Generalnym Kongresem Ludowym.]
Na stanowiskach pozostała także większość dowódców armii, oficerów sił bezpieczeństwa, urzędników. Wielu komentatorów zauważa zresztą, że to sami generałowie przyczynili się do obalenia Saleha, niezadowoleni z marginalizacji wszystkich klanów poza prezydenckim i bezpardonowym forsowaniem osoby prezydenckiego syna Ali Abdullaha. Nawet w plemieniu Haszydów, z którego Saleh się wywodził objawiło się wielu jego przeciwników.
Jak w każdym, poza Tunezją, kraju arabskim, reklamowana szeroko na zachodzie „arabska wiosna” przyniosła gorzkie owoce. Okazało się, że w zamieszkanym przez w gruncie rzeczy plemienne społeczeństwo państwie natychmiast otwarło się kilka frontów wewnętrznej walki politycznej, która realizowana jest także środkami militarnymi.
Jemeńską opozycję, skupioną przede wszystkim w stolicy, łączył głównie sprzeciw wobec Saleha. Gdy w końcu ustąpił, między tak zróżnicowanymi siłami jak partia naserystowska, Jemeńska Partia Socjalistyczna i islamistyczna partia Islah trudno było wypracować jakikolwiek integralny program reform. Sprawę komplikowało to, że najsilniejsza partia Islah coraz bardziej dystansowała się od swoich partnerów. I tak partie toczą przez trzy ostatnie lata zawzięte boje programowe, a gdy przychodzi do kluczowych kwestii personalno-intytucjonalnych zawierają nad wyraz zgniłe kompromisy polegające na obdzielaniu się stanowiskami, politycznym patem i brakiem choć jednego kroku do przodu w tworzeniu nowego systemu. Tak było już w czasie rewolucji gdy trzy opozycyjne partie poparły dawnego zastępcę Saleha - Hadiego - razem ze znienawidzonym Generalnym Kongresem Ludowym. W lutym 2012 r. jako jedyny kandydat Hadi otrzymał on 99,8 proc. Jemeńska rewolucja roku 2011 okazała się więc taką jaka zalecał bohater powieści „Lampart” hrabiego di Lampedusy mówiący o tym, że trzeba zmienić wszystko, aby wszystko zostało po staremu.
Zajdyci i Al-Kaida
Tam gdzie system polityczny działa na jałowym biegu, może pojawić się opozycja pozasystemowa czy wręcz antysystemowa. Gdy mamy do czynienia z państwem biednym i zróżnicowanym religijnie, raczej tradycjonalistycznym społeczeństwem plemiennym, taka opozycja musi zaistnieć. Istnieje więc także w Jemenie.
Obalenie Saleha pozwoliło na rozwinięcia skrzydeł zajdytom - grupie społecznej wyznającej specyficzną odmianę islamu szyickiego (najbardziej zbliżoną do sunnizmu), zamieszkującej zwarcie północny wschód kraju i stanowiącej około jednej trzeciej ludności Jemenu. Dyskryminowani przez lata, przez sunnickie elity, w roku 2004 rozpoczęli rebelię pod wodzą duchownego Hussajna Badreddina al-Huthiego. Choć zginął on jeszcze w tym samym roku, schedę przejął jego 33-letni brat Abdul Malik, a ruch określający się teraz właśnie mianem Huthich tylko wzmacniał się wraz ze wsparciem Iranu i libańskiego, szyickiego Hezbollahu. Teheran dostrzegł bowiem znakomitą okazję na uderzenie w arcywroga - Saudów i to od razu w miękkie podbrzusze na Półwyspie Arabskim. Było to o tyle prostsze, że Huthi walcząc z władzami jemeńskim w 2010, zostali zaatakowani także przez oddziały Arabii Saudyjskiej, otwarty pograniczny konflikt militarny między nimi a ar-Rijadem trwał do 2011 r. Choć Huthi w końcu się wycofali z saudyjskiej ziemi, skutecznie zmobilizowali wystąpienia równie uciśnionych szyitów w królestwie Abdullaha. Po upadku Saleha i destabilizacji Jemenu uzyskali nowe możliwości, a w przeciwieństwie do sunnickiej opozycji nigdy nie zaakceptowali układy tranzycyjnego z ar-Rijadu z listopada 2011 r. Zbojkotowali również wybory prezydenckie z lutego roku następnego.
Zamiast rozmów w gabinetach Huthi woleli używać karabinów, jednak uporać się musieli nie tylko z coraz bardziej murszejącymi strukturami siłowymi państwa ale też salafickimi milicjami wspieranymi przez władze lub powiązanymi z Bractwem Muzułmańskim albo Al-Kaidą (a często z wszystkimi tymi stronami). Zresztą w styczniu 2011 roku ta ostatnia wypowiedziała wojnę Huthim rozpoczynając organizowanie przeciw nim krwawych zamachów bombowych. Jesienią 2013 r. dżihad przeciw Huthim ogłosiło szereg ważnych szejków sunnickich. Jednocześnie władze w Sanie w walce z zajdyckimi rebeliantami mogły liczyć na finansową asystę Saudów i USA. Wobec tak szerokiej koalicji Huthi postawili wszystko na jedną kartę podejmując w zeszłym roku ofensywę na stolicę. 21 września zeszłego roku wkroczyli do Sany. Choć oficjalnie obowiązuje rozejm, na ulicach stolicy trudny modus vivendi struktur państwowych i szyickich oddziałów co chwila eksploduje strzelaninami. 21 stycznia Houthi otoczyli pałac prezydencki i wzięli w areszt domowy prezydenta Mansura Hadiego, ten, w swej bezsile, 22 stycznia złożył rezygnację. Ich lider zażądał przyspieszenia reform. Miarą bezsiły parlamentu jest to, że zareagował on nie przyjmując dymisji prezydenta do wiadomości pozostając w impasie. Już wcześniej Houthi zajęli budynek rządu, państwowej telewizji i agencji wywiadu i w tej chwili mają w Jemenie najwięcej do powiedzenia. Ich problem pozostaje jednak polityczna izolacja na scenie politycznej Jemenu. Ich siła wynika z jej ogólnej daleko posuniętej fragmentaryzacji.
Ciekawą teorię wysnuł tydzień temu na łamach „Huffington Post” znany komentator spraw bliskowschodnich David Hearst. W artykule poświęconym śmierci saudyjskiego króla Abdullaha twierdzi, że eskalacja w Jemenie była z nią ściśle skoordynowana. Podobnie jak część komentatorów pisze o cichym układzie Houthich i dawnego Saleha oraz, co bardziej zaskakuje, o wsparciu udzielanym szyickim rebeliantom przez Zjednoczone Emiraty Arabskie, które zresztą mają pozostawać w kontakcie z Teheranem. Tak oto po marginalizacji Kataru przeciw sobie wstępują wydawałoby się dobrzy sojusznicy [ http://www.prawy.pl/z-zagranicy2/5201-klotnia-w-zatoce-perskiej ]
Oczywiście związane z Teheranem ugrupowanie szyickie jako rozdający karty w Sanie to nie tylko ból głowy dla nowego saudyjskiego monarchy Salmana. To także poważne wyzwanie dla lokalnego skrzydła Al-Kaidy. Już w dniu zaprzysiężenia prezydenta Mansura Hadiego 26 lutego 2012 roku Al-Kaida Półwyspu Arabskiego dokonała spektakularnego zamachu w którym zginęło 26 żołnierzy jemeńskiej Gwardii Republikańskiej. 21 maja tegoż roku zamachowiec samobójca zdołał w jednym zamachu w Sanie zabić aż 96 żołnierzy. Al-Kaida dopuszczała się także krwawych zamachów przeciw Huthim - w ostatni dzień zeszłego roku 20 zginęło w zamachu samobójczym w mieście Ibb zaś 34 poległo w walkach z terrorystami w okręgu Rabaa.
Co ważniejsze jednak organizacja ta ma także swoje oddziały polowe, które zdolne są do przynajmniej czasowego opanowania całych miejscowości i obszarów w prowincjach a oddziały rządowe zmuszone były podejmować przeciw nim regularne operacje pacyfikacyjne wspierane przez amerykańskich komandosów. Jemen stał się także celem najbardziej intensywnego, obok Pakistanu, ruchu amerykańskich dronów bojowych. Administracja Obamy ma teraz twardy orzech do zgryzienia, gdyż Waszyngton przez lata zachowywał wrogą postawę wobec Huthich, a teraz trudno sobie wyobrazić walkę z Al-Kaidą Półwyspu Arabskiego bez jakiejś formy kooperacji z nimi. Powtarza się scenariusz iracki gdzie Waszyngton musiał zmienić nastawienie wobec Iranu i jego miejscowych sojuszników. Potwierdzają to słowa podsekretarza obrony ds. wywiadu Michaela Vickersa, który 21 stycznia przyznał, że amerykańskie służby utrzymują kontakty z Huthi.
Ruch południowy
W jemeńskim konflikcie wszystkich ze wszystkimi jest jeszcze jedna frakcja. Jej wyjątkowość polega jednak na tym, że nie chodzi jej o przechwycenie władzy w Sanie, ale wymknięcie się spod niej. Jemen w obecnej formie powstał z fuzji dwóch podmiotów. Jednym z nich był Jemeńska Republika Arabska powstała w 1962 r. na bazie niepodległego od 1918 roku Królestwa Jemenu. Południowo-wschodnia część obecnego Jemenu pozostawała jednak pod kontrolą Brytyjczyków aż do 1967 r., kiedy to ostatecznie opuścili region pod naciskiem partyzantki miejscowego Narodowego Frontu Wyzwolenia. Front, jak wiele antykolonialnych ruchów, miał wyraźne lewicowe zabarwienie. Proklamując Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu (zwaną potem potocznie Jemenem Południowym) znalazł się w trudnej sytuacji otoczenia przez konserwatywną Arabię Saudyjską a wkrótce też presji Jemenu Północnego. Dlatego też Jemen Południowy nawiązał ścisłe relacje z blokiem socjalistycznym, sam zresztą, zgodnie z ideologiczną predylekcją Narodowego Frontu Wyzwolenia (który wkrótce przekształcił się w Jemeńską Partią Socjalistyczną), stając się jedynym arabskim państwem komunistycznym.
Poważne wsparcie ZSRR pozwalało Jemenowi Południowemu funkcjonować mimo izolacji, wojny ze swoim północnym odpowiednikiem w 1972 r. oraz znacznie bardziej krwawego konfliktu domowego między frakcjami partyjnymi w roku 1986. Krach Związku Radzieckiego oznaczał jednak utratę sponsora dlatego też ówczesny pierwszy sekretarz Jemeńskiej Partii Socjalistycznej Ali Salim al-Beidh podjął rozmowy o zjednoczeniu z rządzącym na północy Salehem, które uwieńczono powodzeniem. 22 maja 1990 proklamowano zjednoczoną Republikę Jemenu pod rządami Saleha… który natychmiast zaczął marginalizować dawne południowe elity i stosować rabunkowe rządy w południowych prowincjach. Doprowadziło to do próby secesji i odbudowy południowej republiki przez al-Beidha. W krótkiej wojnie domowej wiosną 1994 roku, południowcy zostali pokonani i znów podporządkowani władzy Sany a ich liderzy z al-Beidhem na czele zbiegli za granicę. Władza Saleha okazała się teraz jeszcze bardziej surowa. Czystki objęły ogromną większość urzędników, żołnierzy, milicjantów wywodzących się z dawnych struktur Jemenu Południowego, którzy po dziś dzień pozostają zdeklasowani. Południe została niejako skolonizowane przez elity z Sany i północnych Jemeńczyków co zasiało trwający do dziś resentyment.
Ciągłe napięcie wyładowało się ponownie w czerwcu 2007 roku, kiedy to na ulicach Adenu odbyły się manifestacje żołnierzy-południowców wyrzuconych z armii po wojnie 1994 roku. Tak zaczął się społeczny ferment w południowej prowincji Adenu zwany po prostu Al-Hirak – Ruch. 21 maja 2009 ogłosił on oficjalnie dążenie do secesji droga pokojową. Kolejne manifestacje były brutalnie tłumione przez siły bezpieczeństwa. Południowcy połowicznie włączyli się w rewolucję 2011 r.
Już w czerwcu 2012 jeden z przywódców ruchu (i minister w secesjonistycznym rządzie z 1994 r.) Ali Muhammad Ahmed w zawoalowany sposób dał do zrozumienia, że może nie być w stanie utrzymać swoich zwolenników przy pryncypiach walki pokojowej, co zresztą znalazło potwierdzenie w przypadkach strzelanin i zamachów urządzanych przez sympatyków sprawy niepodległości południa. Były to jednak to pojedyncze przypadki o intensywności nieporównywalnej do działalności innych stron jemeńskiego konfliktu a nawet aktów przemocy jakich siły bezpieczeństwa dopuszczały się wobec ulicznych demonstracji w Adenie. Problemem Ruchu Południowego jest zresztą to, że nie jest on skupiony w jednej organizacji a nawet nie posiada wyraźnej hierarchii. Składa się nań co najmniej siedem różnych organizacji, które mają problem z ustaleniem wspólnego stanowiska i których postulaty rozciągają się wobec tego od planów federalizacji obecnej Republiki Jemenu po konsekwentny separatyzm i żądanie pełnej nieodległości. Jest także dość zróżnicowany ideologicznie - w centralnym ośrodku - Adenie i innych dużych miastach wśród sympatyków separatyzmu dominują poglądy socjalistyczne, prowincja jest zdecydowanie bardziej tradycjonalistyczna, stąd w dyskursie Ruchu pojawiają się odwołania do islamu, religijna retoryka jednak nie dominuje, tak jak ma to miejsce w przypadku Houthich. Naturalny lider - ostatni przywódca Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu i lider rebelii z 1994 r. al-Beidh wciąż przebywa na emigracji podobnie jak wielu jego współpracowników.
Ruch południowy zbojkotował wybory prezydenckie w 2012 roku. Jego działacze próbowali nawet blokować komisje wyborcze i odstręczać ludzi od głosowania. Jego bojówki po raz pierwszy oficjalnie ustanowiły swoje posterunki w Adenie, Dhali i Lahdż. Do masowych wystąpień dochodziło w 2013 roku kiedy to na ulice Adenu pod flagą dawnego „ludowego Jemenu” wychodziły setki tysięcy ludzi. [ https://www.youtube.com/watch?v=-R_4OsgeKfw ]
Restytucja Jemenu Południowego?
Zarówno postreżimowy prezydent Hadi jak i trzy główne partie opozycyjne jeszcze w 2012 roku sprzeciwiały się jakimkolwiek koncepcjom decentralizacyjnym, zgłaszanym przez umiarkowanych reprezentantów południowców jak Hajdar Abu Bakr al-Attas, separatystyczny premier z 1994 r. Dopiero w 2013 roku sprawa zaspokojenia w jakiejś mierze postulatów Południa, stanęła na forum Narodowej Konferencji Dialogu - kluczowego organu będącego forum dla próby pokojowego rozwiązania targających Jemenem konfliktów, z udziałem wszystkich frakcji, których reprezentanci weszli w skład prezydium Konferencji. Jej ostateczne efekty ogłoszono 24 stycznia zeszłego roku. Porozumienie zakładało przekształcenie Jemenu w federację sześciu regionów z których dwa - Aden i Hadramut - wydzielono w historycznym Jemenie Południowym. Ruch południowy stanowczo odrzucił tego typu rozwiązanie, które w dodatku rozjuszyło adeńską ulicę przez swój symboliczny wymiar - podział na dwa regiony założony w umowie federacyjnej odtwarza bowiem podział na dwa protektoraty z czasów brytyjskiego kolonializmu. Umiarkowane skrzydło, które było reprezentowane w Konferencji Dialogu ponowiło żądania federacji czy raczej konfederacji dwóch jednostek - historycznej północy i południa. Radykałowie, którzy w ogóle zbojkotowali to forum nasilili nawoływania do niepodległości. Plan federalizacji w zaproponowanej przez władze formie odrzucili także Huthi publicznie, zresztą ich lidera Abdel Malik we wrześniu 2014 r. wyraził poparcie dla dążeń Południa, ale w niezbyt konkretnych sformułowaniach, nie pozwalających dociec czy zaakceptowałby nawet całkowitą secesję. Sami południowcy dystansują się od zajdytów.
Być może władze centralne w końcu zgodziłyby się na jakąś formę Południa jako jednego organizmu w ramach luźnej federacji, konsekwentnie sprzeciwiają się temu jednak sunnickie plemiona z północy - jeszcze w październiku 2013 r. na zjeździe z prezydentem Hadim ich szejkowie stanowczo oponowali przeciw jakimkolwiek ustępstwom wobec południowców. Sunniccy duchowni związani z partią Islah jeszcze w czerwcu 2012 r. rzucili fatwę przeciw południowcom zezwalającą nawet na „przelewanie krwi tych, którzy sprzeciwiają się jedności narodowej”. Nic dziwnego - elity północnych plemion przez lata korzystały z eksploatacji Południa, a zaznaczmy, że to właśnie w dwóch prowincjach historycznego Jemenu Południowego, które zamieszkuje jedną piąta ludności kraju, znajduje się aż 80 procent jego zasobów ropy naftowej i gazu.
Marsz Huthich na stolicę zmobilizował także południowców. 21 września dawni oficerowie armii południa powołali Radę Wojskową, która w ich zamyśle ma zapewnić militarną osłonę dla politycznych działań Ruchu południowego. „Sądzimy, że czas na deklarację własnej państwowości” - mówił portalowi Middle East Eye generał Saleh Tammah - członek rady. 14 października zażądali oni wyjazdu wszystkich urzędników i wojskowych rodem z Północy w terminie dwutygodniowym. Według dziennika „Yemen Times” wojskowi potraktowali te pogróżki dość poważnie wycofując się do koszar i ściągając posiłki. Także w październiku do Adenu powrócił szereg aktywistów separatystycznych przebywających na wygnaniu takich jak Abdulrahman al-Dżifri, Abdulrab al-Jakib czy Jahia Ghalib. Uruchomiono nadającą z tego miasta separatystyczną telewizję. Od jesieni w Adenie utrzymują się miasteczka namiotowe demonstrantów.
Nie ma pytania czy - tylko kiedy
Ahmad Ali - oficer wyrzucony przez Saleha w wywiadzie dla telewizji Al-Jazira udzielonym w czasie listopadowej adeńskiej manifestacji z okazji rocznicy utworzenia socjalistycznego Jemenu Południowego twierdził, że południowcy szkolą już swoje przyszłe oddziały wojskowe. To samo zapowiadał cytowany wcześniej Tammah, który chwalił się „wyszkolonymi w Rosji oficerami”, którzy „podzielą się ekspercką wiedzą z młodzieżą”. Prorządowy jemeński think-tank Abad Centrum for Strategic Staudies oskarżał Ruch południowy o kontakty z Irańczykami. Całkiem oficjalnie południowi Jemeńczycy zwrócili się natomiast do dawnego sojusznika – jeszcze w listopadzie ich przedstawiciele wysłali list otwarty do konsulatu Federacji Rosyjskiej. Powołując się na tradycje współpracy z czasów socjalizmu wezwali Moskwę do „zajęcia się sprawą Jemenu Południowego tak szybko jak to tylko możliwe”.
W grudniu i styczniu przez Aden przetaczają się wielotysięczne manifestacje Ruchu południowego. 23 grudnia wojsko zastrzeliło dwóch demonstrantów. 28 grudnia z zamachu bombowego ledwo uszedł z życiem pułkownik armii rządowej al-Fatiki. Dzień później żołnierze zastrzelili 15 demonstrantów. Manifestacje tylko się nasiliły i trwają już praktycznie permanentnie i to pod hasłami rewolucji. 13 stycznia Ruch południowy ogłosił, wbrew oficjalnemu kalendarzowi, dzień wolny od pracy, jako specyficzna formę manifestacji politycznej i test społecznego poparcia. Absencja pracowników był widoczna w części publicznych instytucji. Jak komentował to nadający na żywo z Adenu reporter telewizji Al-Jazeera Omar al-Saleh „to nie jest pytanie czy Południe dokona secesji tyko kiedy”.
Karol Kaźmierczak
fot. Sana stolica Jemenu, wikipedia.org
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl