Leszek Szymowski: "Mój mały komfort"

0
0
0
/ By Oryginał: Andrzej IwańskiPraca pochodna: TharonXX - Ten plik jest fragmentem innego pliku: Popieluszko Europena (02).jpg, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=44334144

Dziennikarz Leszek Szymowski zamieścił na Facebooku poruszający wpis o cenie, jaką zapłacił za dążenie do prawdy o zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki.

Szymowski napisał:

"Za drążenie prawdy o śmierci księdza Popiełuszki przyszło mi zapłacić dużą cenę.

Latem 2005 roku wpadł mi w ręce ciekawy a nieznany opinii publicznej dokument. Był to referat sporządzony w 1984 roku na zlecenie Komisji Episkopatu Polski przez eksperta lub ekspertów kryminalistyki, w którym wskazane zostały nieprawidłowości w ustaleniach tzw. "procesu toruńskiego". Jeden z nich był prawdopodobnie technikiem z Biura Kryminalistyki KG MO i podzielił się z episkopatem informacją, że w bagażniku fiata nie znaleziono żadnych biologicznych śladów księdza a zatem nie był on przewożony fiatem a zatem oficjalna wersja jest kłamstwem. Bardzo rzetelna robota fachowców, niewymienionych z nazwisk pewnie dlatego, żeby nie ściągać na siebie "seryjnego samobójcy". Wiedza z tej broszury przydała mi się bo właśnie zaczynałem pracę dziennikarza śledczego w "Gazecie Polskiej" - była to pierwsza moja praca w życiu i pierwsza, poważna posada dziennikarska. Na którymś kolegium zaproponowałem sprawę księdza Jerzego i... tak się zaczęło moje pierwsze, wielkie śledztwo dziennikarskie".

Dodał:

"Artykułów na ten temat było kilkanaście. Podstawą do nich były ustalenia zgromadzone w śledztwie prowadzonym w lubelskim IPN pod kierunkiem prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Spory był zresztą odzew czytelników. Zgłaszali się do mnie ci, którzy coś wiedzieli. Dzięki nim udało mi się poznać wiele szczegółów zbrodni,w tym choćby tożsamość człowieka, który dowoził prowiant do Kazunia, gdy torturowano tam księdza Jerzego.
Wiosną 2006 roku zaczęły się problemy. Szefem IPN został z nadania PiS znany Playboy Janusz Kurtyka, który wdał się w głośny romans z wicenaczelną "Gazety Polskiej" Katarzyną Gójską - Hejke - znaną z głoszenia konserwatywnych poglądów. Pani G-H była wówczas żoną znanego profesora fotografii i matką dwójki dzieci. Profesor Kurtyka zapałał jakąś niewytłumaczalną z pozoru awersją do prokuratora Witkowskiego i do mnie. Witkowskiego w końcu odsunięto z IPN i przeniesiono do prokuratury powszechnej gdzie kazano mu się zajmować głupotami, których waga była zupełnie niewspółmierna do wagi sprawy księdza Popiełuszki. Mnie zaś pan Kurtyka - rękami pani G-H - starał się uprzykrzać życie jak mógł. Ni stąd ni zowąd rozwiązał też specjalny zespół, który w strukturach IPN miał się zajmować badaniem zbrodni WSW, a któremu to zespołowi przewodniczył dr Leszek Pietrzak - przez lata bliski współpracownik prokuratora Witkowskiego".

Stwierdził także:

"Sens tych działań prof. Kurtyki zrozumiałem parę miesięcy później, gdy archiwa WSI przejęła Komisja Weryfikacyjna WSI kierowana przez Antoniego Macierewicza. Znalazła ona prawdziwą "perełkę" - dokumenty krakowskiego oddziału WSW, z których wynikało, iż w 1988 roku Janusz Kurtyka został zarejestrowany jako informator o pseudonimie "Kret". Wtedy zrozumiałem wiele... Listy agentów pozwalają szybko zrozumieć rzecz z pozoru trudne do zrozumienia. Gdy wiosną 2008 roku zacząłem pracę w Tygodniku "Wprost", już po pierwszej publikacji do wydawcy pofatygował się osobiście Kurtyka i zażądał, aby mnie wyrzucić z pracy (sic!). Uratowała mnie przed tym stanowcza postawa mojego ówczesnego szefa - Janka Pińskiego. Tylko dzięki temu Janusza Kurtykę wysłano "na drzewo". A moje notowania w redakcji paradoksalnie wzrosły, bo zastanawiano się kim jestem skoro sam szef IPN fatyguje się do redakcji.
Ja natomiast najpierw dostałem "bana" na sprawę księdza, polecenie bym się zaczął zajmować czymś innym. Sprawę księdza odpuściłem więc jako dziennikarz "Gazety Polskiej" ale nie odpuściłem jej jako dziennikarz śledczy. Zajmowałem się nią po godzinach, dodatkowo. Zażądano więc ode mnie bym skończył i z tym i zerwał znajomość z prokuratorem Witkowskim. Odmówiłem kategorycznie. Wówczas usłyszałem, że jak się nie podporządkuję to stracę pracę i nigdzie już więcej jej nie znajdę".

Na końcu napisał:

"Redaktor Sakiewicz dotrzymał słowa. 9 maja 2006 (dokładnie w moje 25 urodziny) wręczył mi wypowiedzenie umowy. I prezent: złożył na mnie serię fałszywych donosów w warszawskich redakcjach, oskarżając mnie, że nagrywałem z ukrycia kolegia redakcyjne i szantażowałem go, że jak nie dostanę 400 tysięcy złotych to je upublicznię. Takie oskarżenie mogło się zrodzić tylko w umyśle Sakiewicza, bowiem na większości kolegiów redakcyjnych... nie byłem. I nigdy z ukrycia nikogo nie nagrywałem. W ostatniej (mam nadzieję definitywnie) rozmowie ze mną, redaktor Sakiewicz dawał mi zresztą do zrozumienia, że za głęboko wchodzę w sprawę księdza Popiełuszki, dając się nabrać na wersję "mitomana" czyli Witkowskiego. Nie pozostało mi nic innego jak strzepnąć pył z obuwia i usunąć swoją anatomię z redakcji "Gazety Polskiej". I wrócić do domu, do kobiety, która już od jakiegoś czasu przestała czekać na mnie z kolacją a zamiast niej karmiła mnie wyrzutami, że przez "tą sprawę" będą kłopoty. Wtedy musiałem jej powiedzieć, że straciłem pracę i do czasu aż znajdę następną nie będziemy mieli pieniędzy. Wtedy wybuchła na mnie po raz ostatni:
- I co ci to dało? Ten Twój cholerny upór?
Dał mi komfort nieskurwienia się. I komfort patrzenia sobie w lustro przy goleniu. Bo w całej tej sprawie chodziło od pocżatku o jedną prostą rzecz: o prawdę".

Źródło: Facebook

Najnowsze
Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną