Który to raz słyszymy o reformie systemu ochrony zdrowia? Od 1989 roku ten obszar był ciągle reformowany i wciąż obiecywano nam gruszki na wierzbie.
Tematyka zdrowia jest niezwykle nośna społecznie, uwieść na nią wyborców bardzo łatwo. Problem w tym, że oprócz reformy Jerzego Buzka, która – jak się okazuje - zburzyła zupełnie przyzwoity system opieki zdrowotnej, którego, jak przyznaje dziś szef Narodowego Funduszu Zdrowia Andrzej Jacyna zazdrościła nam zagranica, i prób reformowania, jakich podjął się później prof. Zbigniew Religa, nikt nie ma spójnej i sensownej koncepcji, od strony zabezpieczenia zarówno interesów pacjentów jak i białego personelu. Przy próbie ruszenia jakiejkolwiek dziedziny w relacjach: pacjent- lekarz, od razu pojawiają się konflikty. Zarówno za sprawą niezadowolonych pielęgniarek, jak i lekarzy.
Gdy wniknąć w przyczyny konfliktów, chodzi o pieniądze, choć zawsze na sztandary w takich sytuacjach bierze się dobro pacjenta, o którym - gdy się tylko konflikt płacowy rozwiąże - szybko się zapomina.
Gdy słyszę w wywiadach z ust samego Buzka pochwałę własnych czterech reform, które się tak naprawdę kompletnie nie udały, nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Bo oto Andrzej Jacyna mówi: „Z perspektywy wielu lat widzę, że peerelowską służbę zdrowia, trzeba oceniać bardziej łaskawie. Oczywiście, że występowały różne wady, ale niektóre elementy były pozytywne. Na przykład organizacja zakładów opieki zdrowotnej (zoz-ów), które stanowiły określone rozwiązania na danym terenie. Teraz nam tego brakuje i wątpliwe, czy uda się powrócić do takiej organizacji. Wielu ekspertów spoza granic Polski nam tego systemu zazdrościło”. - A że był dobry, jak to dzisiaj dostrzegamy, widać po tym, że był dostosowany do pewnych pomysłów na finansowanie ochrony zdrowia - podkreśla Jacyna. Dodając: „Naprawiamy błędy przeszłości”.
Po cośmy zatem tę żabę jedli? Najpierw zafundowano nam 16 kas chorych, których rejony pokrywały się z obszarem województw, plus ekstra kasę chorych dla służb mundurowych. Potem za SLD i ministra Łapińskiego, nadano im „czapę” w postaci Narodowego Funduszu Zdrowia i przekształcono 16 kas w 16 oddziałów NFZ. Teraz słyszymy, że od 2018 roku Narodowy Fundusz Zdrowia przestanie istnieć, a sprawy zdrowotne zostaną oddane w pieczę samorządów, które – jak się podkreśla- najlepiej znają potrzeby zdrowotne swoich obywateli.
Koncepcja w pewnym sensie wraca do pomysłu Unii Wolności, która pozostając u steru władzy za koalicji AWS - UW, nie chciała się zgodzić na kasy chorych. – Nie ma dowodów na to, że ubezpieczeniowy model ochrony zdrowia jest lepszy od samorządowego - podkreślała ekspertka od ekonomiki systemów opieki zdrowotnej na Uniwersytecie Warszawskim prof. Katarzyna Tymowska.
Ale kto by jej słuchał. Ochrona zdrowia zawsze była polityczna i podlegała politycznym decyzjom. Skoro politycznie wskazano na kasy, oparte na modelu niemieckim, „ogary poszły w las” i zdemolowano to, co dzisiaj uznawane jest za dobro.
Nie ma winnych. Buzek kolejną kadencję bryluje w Brukseli. A po jego wypowiedziach widać, że każda pliszka swój ogonek chwali: winę znajduje w przeciwnikach politycznych.
Tymczasem pacjentom jest wszystko jedno, czy mają w kraju ubezpieczeniowy czy samorządowy model zdrowotny. Chorzy chcą być leczeni dobrze i po ludzku. Sprowadzenie relacji pacjent- lekarz do pieniędzy, zwłaszcza w okresie długich rządów PO-PSL zdemolowało to, co jest w nich najważniejsze – silną więź i zaufanie.
Jeśli wieloletni szef i członek zarządu Naczelnej Izby Lekarskiej, dziś minister zdrowia, Konstanty Radziwiłł mówi przy okazji skandalu w szpitalu w Starachowicach, gdzie kobieta urodziła na podłodze jednej z sal bez opieki martwe dziecko, że nie było błędu medycznego, tylko zabrakło empatii, to się zastanawiam, czyją stronę bierze w tym sporze. Ośmiu pracowników zostało wtedy natychmiast przez dyrektora zwolnionych, a sprawę badała prokuratura.
Ale Radziwiłł już wiedział, że błędu lekarskiego nie popełniono. A empatia? Cóż, za empatie się nie płaci. Nie ma takiej procedury...
Skoro w tym akurat dramacie pacjentki zabrakło, jak twierdzi Radziwiłł, „zwyczajnie serca”, to może najwyższy czas lekarzom za to „serce” płacić, a tych bez serca zwyczajnie z zawodu eliminować, lub gorzej wynagradzać ich świadczenia zdrowotne.
To jest, niestety nadal niemożliwe, bo lekarzy i pielęgniarek w Polsce brakuje. Mamy najniższy wskaźnik w całej Unii Europejskiej bo na 1000 mieszkańców przypada 2 lekarzy. Dopóki wskaźnik się nie zmieni na korzyść pacjentów, lekarze, którym kasa padła na mózg, będą dyktowali warunki zatrudnienia. Interesy pacjentów ma reprezentować minister zdrowia, szef NFZ i instytucja rzeczników pacjenta, których się namnożyło, niczym grzybów po deszczu. W gąszczu biurokracji i „procedur” chory człowiek jest „świadczeniobiorcą” i trudno mu walczyć o swoje prawa. Takie prawa gwarantuje mu specjalna ustawa, ale kto by się nią przejmował, skoro w Polsce nagminnie prawo jest łamane.
Wielomiesięczny czas oczekiwania na przyjęcie przez specjalistę, odsyłanie od lekarza do lekarza - to jedna z głównych bolączek. Może być jeszcze gorzej. Mimo zwiększenia liczby rezydentur, w trakcie których lekarze robią specjalizację, i zwiększenia liczby przyjęć na studia medyczne, młodzi lekarze nadal chcą wyjeżdżać. Deklarują to w ankietach wypełnianych podczas studiów. Dopóki u sąsiadów zza Odry będą im płacić już na starcie sześciokrotnie wyższe wynagrodzenie niż w Polsce, pacjenci w naszym kraju będą na przegranej pozycji.
Problemem naszej ochrony zdrowia jest na pewno niedofinansowanie, chociaż warto zauważyć, że z 19 mld w czasie gdy Buzek rozpoczynał reformę, w kasie na zdrowie jest już ponad 70 mld. Nie tylko w pieniądzach problem. Brakuje „białych fartuchów”.