Jeżeli autorzy tak krańcowo różni, ale przecież jednako bystrzy, jak John Gray i Aleksander Dugin, mówią to samo o klęsce liberalizmu, to można mieć podstawy do optymizmu, że ta przegniła do cna konstrukcja naprawdę rychło się zawali.
Od trzech stuleci dusi ona jak anakonda społeczeństwa, zatruwając je potrójnym błędem intelektualnym: wiary w samowystarczalność człowieka i jego zdolność do organizowania życia na ziemi tak, jak by Bóg nie istniał (błąd naturalizmu, a w korzeniach teologicznych - pelagianizmu); aspołecznej antropologii snującej opowieść o "autonomicznej jednostce", więc Człowieku abstrakcyjnym, który nigdy nie istniał i istnieć nie może (błąd atomizmu, wywodzący się z ontologicznego nominalizmu); próby budowania porządku politycznego na ruchomych piaskach dobrowolnych i nieustannie odnawianych oraz redefiniowanych podług coraz to nowych zachcianek ego umów i negocjacji (błąd kontraktualizmu). Ale to się już kończy z powodu sprzeczności, w jakie liberałowie nieustannie popadają, i nie zaradzą temu miliardy Sorosa czy innego oligarchy.
Czy zatem LIBERALISMUS KAPUTT? Wiele znaków na niebie i na ziemi wskazuje, że tak, ale pewne na razie wydaje się jedno: że rozpada się właśnie konkubinat (bo nigdy nie było to ani prawowite, ani dobrane stadło) liberalizmu z demokracją; mówiąc obrazowo - dokonywa się już rozwód Locke'a z Rousseau. Rzecz tę przewidział zresztą dawno Carl Schmitt, dowodząc, że demokratyczno-liberalna hybryda (autonomicznej jednostki i suwerenności ludowej) nie jest ani konieczna, ani zwarta. Mnie jednak nie satysfakcjonuje to, że na zgliszczach liberalizmu rozsiądzie się demokratyczny Król Ubu, ale czy rezultatem tego przesilenia będzie upadek wszelkich ideologii i otworzy się wreszcie droga powrotu do rzeczywistości.