W świątecznej nirwanie

0
0
0
/

media_stanismichalkiewiczJak to miło robić coś wraz z całym krajem! Rzadko mi się to zdarza, bo nie tylko nie jestem demokratą, ale w ogóle wątpię w autentyczność demokracji politycznej. Rzecz w tym, że w każdym państwie musi być ktoś, kto zapewnia ciągłość państwa. W państwach o ustroju monarchicznym jest to dynastia. Jeden król jest mądry, odważny, dzielny, sprawiedliwy, wstrzemięźliwy, słowem – ma same zalety. Inny znowu jest głupi, tchórzliwy, zachłanny, podstępny, wiarołomny, słowem – ma same wady. Jeśli przekraczają one poziom krytyczny, któryś z dworzan, albo ktoś z rodziny, ukręca łajdakowi łeb, zaprawia mu wino trucizną, albo dusi go we śnie poduszką, tron obejmuje ambitny kuzyn, dynastia trwa. Gorzej, gdy dynastia wygaśnie. Państwo może się rozpaść, albo przynajmniej zmienić ustrój polityczny – jak to było w przypadku Polski. Ale często bywa tak, że kiedy dynastia zanika, jakiś ambicjoner-arywista rzuca hasło: „na moją komendę!” - któremu wszyscy dlaczegoś się podporządkowują (naukowcy nazywają to „charyzmą”), zakłada dynastię i na 300 lat znowu jest spokój. Dlatego miedzy innymi doradzałem, by pan prezes Kaczyński poświęcił się dla Polski, poślubił Julię Tymoszenko i założył dynastię, która panowałaby od morza do morza. Dzięki temu nie tylko polityka rządu w Warszawie w sprawie Ukrainy nabrałaby przynajmniej jakichś pozorów racjonalności, ale i przed nasza biedną ojczyzną otworzyłyby się szersze perspektywy. Tymczasem nic z tego i na Ukrainie Polskę reprezentuje nie tylko Leszek Balcerowicz, ale w dodatku Sławomir Nowak – co musi skończyć się źle. Mniejsza zresztą o to, bo chodzi tu o demokrację. Otóż oprócz państw o ustroju monarchicznym są państwa o ustroju republikańskim, w których dynastii nie ma z zasady – a przecież tam też ktoś musi zapewniać ciągłość państwa. Uczeni politologowie prawią duby smalone, że w ustroju republikańskim suwerenem jest „naród”, albo „lud” - ale to oczywiście brednia, bo najlepszą ilustracją tego, że jest inaczej, jest choćby kara śmierci. Niezmiennie od lat około 70 procent mieszkańców Europy uważa przywrócenie kary śmierci za morderstwa za rzecz nie tylko konieczną, ale i oczywistą. Tymczasem za sprawą jakiegoś „wszechwładnego kretyna” (tak pewien dygnitarz państwowy w pierwszej połowie lat 90-tych określał sytuację kadrową w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy), kara śmierci została w Unii Europejskiej zniesiona nawet w czasie wojny – co w naszym nieszczęśliwym kraju podpisał – chyba w stanie pomroczności jasnej – prezydent Komorowski. Od razu widać, że żaden „naród” nie ma w tej sprawie nic do gadania, a skoro nie ma w tej, to jakże może mieć coś do gadania w jakiejkolwiek innej sprawie? No dobrze – ale kto w takim razie zapewnia ciągłość państwa o ustroju republikańskim? Albo armia, albo tajne służby, albo wreszcie i jedni i drudzy. Oczywiście nie u nas, bo nasza niezwyciężona armia, to po prostu urzędnicy – funkcjonariusze publiczni, dla większego efektu komicznego poprzebierani w mundury, no a tajne służby właśnie pokazały, co potrafią. Na oczach całej Polski groźnie zapowiadający się „majdan” przekształcił się w ciamajdan, a wirtuoz intrygi, czyli prezes Kaczyński, wpędził w dodatku Zasrancen w samołówkę i teraz siedzą w sali plenarnej Sejmu, czekając boskiego zmiłowania – bo przecież nie mogą stamtąd wyjść bez utraty twarzy. Takie są skutki selekcji negatywnej – bo czyż w jakimś normalnym państwie krąg prawodawców narodu mogłaby zająć osoba w rodzaju pani Scheuring-Wielgus? W takich warunkach w autentyczność demokracji politycznej może wierzyć tylko człowiek bardzo mało spostrzegawczy, prawdę mówiąc – tylko idiota. Zatem nie tylko moralną, ale i intelektualną powinnością człowieka rozumnego, jest trzymanie się na dystans od tego, co robi „cały naród”. Taka postawę Kazimiera Iłłakowiczówna trafne, choć pewnie „bez swojej wiedzy i zgody” co do wagi swego wynalazku nazwała „ścieżką obok drogi”. Bywają jednak momenty, kiedy można zejść ze ścieżki na główną drogę i wraz z całym narodem pogrążyć się w świątecznej nirwanie. To znaczy – niezupełnie z całym, bo do przynależności do narodu roszczą sobie prawa również osobnicy w rodzaju pana Pieczyńskiego, który – jak sobie wyobrażam – na widok nirwany, w jaką cały naród pogrąża się z okazji Bożego Narodzenia, musi odczuwać irytację graniczącą z jednostką chorobową, którą infirmerzy określają mianem „irritabilis”, a więc rodzajem wścieklizny. Jeśli dobrze rozumiem pana Pieczyńskiego – bo z aktorami jest ten problem, że dopóki mówią teksty napisane, dajmy na to, przez Szekspira – to wszystko jest w porządku i nawet wywołują wzruszenia. Kiedy jednak zaślepieni pychą zaczynają recytować teksty własne, to wygląda to już zdecydowanie gorzej – a to niestety zdarza się coraz częściej. Więc jeśli dobrze rozumiem pana Pieczyńskiego, to z pewnością uważa on, że się urodził. Co do tego nie ma on, zdaje się, żadnych wątpliwości, a z zagadkowych powodów nie chce uznać, że Jezus też się urodził. Gdybym nie miał pogodnego usposobienia, to podniósłbym alarm, że pan Pieczyński dopuszcza się antysemickich wybryków, negując fakt narodzin Potomka Króla Dawida, ale po pierwsze – brzydzę się donosami, a po drugie – szkoda z powodu pana Pieczyńskiego przerywać sobie nirwany. Trudno powiedzieć, skąd u pana Pieczyńskiego taka zapamiętałość – ale mniejsza z tym, bo jestem pewien, że on w żadnej nirwanie się nie pogrąża, przeciwnie – zgrzyta zębami w takt do kompozycji Nergala, który uchodzi za delegata Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie. Pozbawia się w ten sposób poczucia wspólnoty, na co ja mogę sobie bezpiecznie pozwolić nie tylko pogrążając się w nirwanie, ale w dodatku odczuwając Schadenfreude na sama myśl o „obrońcach demokracji”, którzy zabarykadowali się w sali plenarnej Sejmu i podobno nie wychodzą stamtąd nawet do toalety – żeby podstępny marszałek Kuchciński nie wykorzystał tej naturalnej potrzeby do wyparcia obrońców demokracji z tej Grenady. Co tam się musi dziać, jakie cudne wonie muszą unosić się nad salą plenarna Sejmu, za sprawą podjudzonych przez starych kiejkutów obrońców demokracji przekształcającą się ze Świątyni Praw w Świątynię Dumania – tego nie opisze żadne pióro. Trwam tedy w nirwanie wraz z narodem, przypominając sobie zdanie, którym Leopold Tyrmand scharakteryzował swój nastrój po opuszczeniu przyjęcia u Pani Gieni na Powiślu: „z przyjemnością nienawidziłem komunistów.”  

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną