Ach tak demokracja! Iluż zgryzot przysparza i to nie tylko jej przeciwnikom, co byłoby jeszcze zrozumiałe – ale przede wszystkim – jej płomiennym zwolennikom. I to w dodatku – przez najbardziej płomiennych jej obrońców, którzy ostatnio strasznie się sfajdali.
Mam oczywiście na myśli pana Ryszarda Petru, któremu jakaś Schwein zrobiła zdjęcie w samolocie lecącym do Portugalii, jak to siedząca obok niego urodziwa zastępczyni, posłanka Joanna Schmidtowa wpatrywała się w niego z uwielbieniem i nadzieją. Nie byłoby to może nic strasznego, bo pani Joanna pozostaje w stanie wolnym, gdyby nie okoliczność, że kiedy pan Rysio odlatywał do ciepłych krajów, w naszym nieszczęśliwym kraju działaczki partii Nowoczesna własnymi pulchnymi ciałami tamowały przystęp faszyzmowi do sanktuarium naszej młodej demokracji w sali plenarnej Sejmu.
Powstała szalenie niezręczna sytuacja, którą próbowała rozładować pulchna posłanka Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer, improwizując na poczekaniu opowiastkę, jakoby pan Rysio wyleciał do Portugalii „w sprawach partyjnych”. Ale pan Rysio, chociaż jeszcze nie wszystko wie, to w ciemię bity nie jest i zaraz panią Lubnauer zdezawuował oświadczając, że spraw prywatnych komentował nie będzie. Czy mu to doradził ktoś starszy i mądrzejszy, co pilotuje mu karierę, czy też sam się tropnął, że jak powie, że leciał do Portugalii w sprawach partyjnych, to zaraz będzie seria pytań, a jakież to sprawy ma Nowoczesna w Portugalii, a z kim miał tam je omawiać i tak dalej i tak dalej.
Nietrudno się domyślić, że wersja pani Lubnauer długo by się nie utrzymała, a w tej sytuacji bezpieczniej trzymać się metody zaprezentowanej przez przedstawicieli niezależnej prokuratury przed sejmową komisją, co to ma badać aferę Amber Gold: „nie wiem, nie pamiętam!” W ten sposób w tym wątku sytuacja została uratowana, ale cóż z tego, skoro przy okazji wydało się, że prawodawcy w rodzaju pani Lubnauer mają skłonność, a być może nawet prawdziwą zapamiętałość do improwizowania niekoniecznie zgodnego z prawdą – no a skoro kłamią w jednej sprawie, to być może również z innych? Z kolei pan Rysio – niby broni demokracji, ale jak może coś tam ukuć na boku, to nie waha się ani chwili. I słuszna jego racja, bo nigdy nie słyszałem, żeby demokracja komuś uciekła, podczas gdy okazje uciekają w każdej chwili i to całymi stadami.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z wyczynem pana Mateusza Kijowskiego, filuta, co to przechwalał się, że jest „na utrzymaniu żony” Może tak było kiedyś, zanim jeszcze zaczął bronić demokracji, bo z tą chwilą już żył z demokracji a konkretnie – z jej obrony. Co tu gadać; uczciwą pracą by tyle nie zarobił, więc nic dziwnego, że do obrony demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju ludziska walą drzwiami i oknami. 90 tysięcy zaledwie w pół roku! Ale nie to jest najważniejsze, bo najważniejsze wydają się inne sprawy. Po pierwsze, pan Kijowski był najwyraźniej zaskoczony faktem, ze sprawa ujrzała światło dzienne i przypisał to swojej „niezręczności”. Słusznie – bo gdyby był zręczniejszy, to nawet niezależna prokuratura nic by mu nie mogła zrobić. Dlaczego jednak był taki niezręczny? Przypuszczam, że dlatego, iż ktoś starszy i mądrzejszy, kto zrobił z niego człowieka, powiedział mu, żeby niczym się nie przejmował, ani nie martwił, a forsę ze zbiórek brał, jak swoją, bo demokracja właśnie po to jest, by było dobrze jej obrońcom. Ale – jak przestrzega poeta - „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” zwłaszcza gdy – co zauważył inny poeta, że - „tymczasem na mieście inne były już treście” i ktoś musiał wetknąć nos dziennikarza śledczego z „Rzepy” w papiery i polecić mu, by opisał to własnymi słowami. Zaraz też współpracownicy pana Kijowskiego zaczęli okazywać ostentacyjne zgorszenie, które pan Mateusz scharakteryzował jako grę przedwyborczą – bo w lutym obrońcy demokracji mają się wybierać. Natychmiast tedy odzyskał równowagę ducha i nawet zapowiedział, że będzie kandydował na Głównego Obrońcę Demokracji, jak gdyby nigdy nic.
Najwyraźniej czyjaś Mocna Ręka musiała go podtrzymać, chociaż z drugiej strony pojawiły się głosy, że może byłoby lepiej, gdyby Głównym Obrońcą Demokracji został legendarny przywódca Solidarności, pan Władysław Frasyniuk. To rzeczywiście ciekawy pomysł również i z tego powodu, że legendarni przywódcy Solidarności nie rozliczyli się z sum znacznie większych, niż głupie 90 tysięcy pana Kijowskiego.
Oto w latach 80-tych Solidarność otrzymała od CIA, za pośrednictwem centrali związkowej AFL CIO, 200 milionów dolarów poprzez uważany podówczas za bezpieczny (dzisiaj już tak nie uważamy) kanał watykański i co najmniej dwa razy tyle poprzez Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, którym kierował tajny współpracownik SB, późniejszy minister stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy Jerzy Milewski.
Mówiło się wtedy, że te pieniądze powinny zostać rozliczone, chociaż oczywiście nie teraz, kiedy SB szaleje, tylko później, już w „wolnej Polsce”. No i nastała „wolna Polska”, w której, na pierwszym zjeździe Solidarności, ktoś rzucił pomysł, by te pieniądze rozliczyć. Klangor podniósł się aż pod niebiosa, bo wiadomo, że „łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny” - ale zaklęcie zostało wypowiedziane i coś trzeba było z tym zrobić. Zatem ksiądz prałat Henryk Jankowski dał kapłańskie słowo honoru, że z tą forsą wszystko było w jak najlepszym porządku i na tym sprawa się zakończyła.
Ale i pan Kijowski nie jest bez szans przy panu Frasyniuku. Wezwany na przesłuchanie do resortowej „Stokrotki” został tam zapytany, czy jest „człowiekiem honoru”. Po krótkim wahaniu, spowodowanym – jak przypuszczam – refleksją, czy ujawniać w ten sposób tajemnicę państwową, pan Kijowski odpowiedział, że tak, że jest człowiekiem honoru. To bardzo ważna deklaracja, zwłaszcza gdy pamiętamy, że na szczycie hierarchii człowieków honoru stał do niedawna generał Czesław Kiszczak. Skoro generał Kiszczak był człowiekiem honoru, to nie może nim nie być pan generał Marek Dukaczewski. A skoro człowiekiem honoru jest pan generał Dukaczewski, to człowiekami honoru muszą też być pułkownicy i nawet porucznicy. A skoro porucznicy, to i konfidenci – bo honor nie wybiera, tylko spływa z góry na dół, aż do szeregowego konfidenta na podobieństwo rozmaitych płynów ustrojowych – oczywiście wchodzących w skład najlepszego na świecie ustroju.
Zatem z autentycznego źródła mamy potwierdzenie naszych podejrzeń, że pan Mateusz Kijowski jest człowiekiem honoru. No dobrze – a czy człowiekiem honoru jest również pan Władysław Frasyniuk? Na tym tle widać wyraźnie, że pan Mateusz Kijowski, chociaż oczywiście trochę się sfajdał, ma w tej konkurencji szanse.