W oczekiwaniu na brytyjskie referendum

0
0
0
/

Ładny interes! Brytyjski premier Dawid Cameron zagwarantował swoim wyborcom, że w roku 2017 urządzi im referendum w sprawie dalszej przynależności Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej.


Wprawdzie politycy bardzo wiele obiecują swoim wyborcom, ale po wyborach natychmiast o tych obietnicach zapominają. I bardzo dobrze, bo gdyby dajmy na to zrealizowana została przynajmniej połowa obietnic, które nasi Umiłowani Przywódcy złożyli podczas stręczenia swoich faworytów do Parlamentu Europejskiego, to dług publiczny zacząłby powiększać się z szybkością co najmniej trzykrotnie większą niż obecnie, kiedy to powiększa się z szybkością około 7 tys. zł na sekundę.


Ale niektórych obietnic wypada dotrzymać. Należy do nich obietnica przeprowadzenia referendum tym bardziej, że premier Cameron próbuje wytargować dla Wielkiej Brytanii lepsze warunki uczestnictwa w UE, na przykład – żeby Wielka Brytania w ogóle nie płaciła żadnych składek, tylko dostawała dopłaty rolnicze, których najwięcej podobno inkasuje Jej Królewska Mość Elżbieta II.


Więc nie jest wykluczone, że w 2017 roku w Wielkiej Brytanii naprawdę odbędzie się referendum w sprawie dalszej przynależności do Unii Europejskiej.
 

No dobrze – ale czy to referendum będzie aby legalne? Na przykład referendów przeprowadzonych w niektórych wschodnich obwodach Ukrainy nie chcą uznać nie tylko władze w Kijowie, co skądinąd jest zrozumiałe, ale również Stany Zjednoczone i Unia Europejska, a nawet – pan generał Roman Polko!


Że nie chcą ich uznać władze w Kijowie”: pełniący obowiązki prezydenta pan Turczynow i premier Arszenik Jaceniuk to zrozumiałe; gdyby uznali, to podpisaliby na siebie wyrok śmierci, jako na sprawców rozbioru państwa.


Nie jest zresztą wykluczone, że tak czy owak stryczek ich nie ominie, bo po pierwsze – co ma wisieć, nie utonie, a po drugie – jeśli w następstwie pełzającej wojny domowej rzeczywiście dojdzie do rozbioru Ukrainy, to ktoś będzie musiał za to beknąć.


A najbardziej prawdopodobnymi kandydatami do beknięcia będą właśnie panowie Turczynow i Jaceniuk, bo to przecież firmowany przez nich przewrót polityczny w Kijowie zapoczątkował tę sekwencję wydarzeń.


Będą oni oskarżani tym chętniej, że Prawy Sektor i inne banderowskie ugrupowania, które tamten zamach stanu forsowały, będą chciały znaleźć jakichś kozłów ofiarnych, na których mogłyby zwalić odpowiedzialność za doprowadzenie do rozbioru kraju.


Kto wie, czy panowie Turczynow i Jaceniuk nie skończą podobnie jak Mikołaj Ceaucescu, rozstrzelany wraz z żoną natychmiast po parodii procesu, jaką urządziła mu rumuńska Securitate.


Więc o ile zatwardziałość władz w Kijowie jest zrozumiała, bo tu idzie o życie, to stanowisko USA i Unii Europejskiej już mniej. Rzecz w tym, że USA i prawie wszystkie kraje UE w 2008 roku uznały niepodległość Kosowa, która została proklamowana w następstwie czystek etnicznych, przeprowadzonych przez tzw. „Kosowerów” (skoro na Mazowszu są Mazowery, to dlaczego w Kosowie nie ma być „Kosowerów”?) pod osłoną Sojuszu Północnoatlantyckiego, który wcześniej doprowadził Serbię do stanu bezbronności, zgodnie z intencjami Niemiec, uważających Bałkany za „swoją” część Europy i nie tolerujących tam żadnych wpływów Rosji.


Nawiasem mówiąc, to właśnie tłumaczy przyczynę, dla której rząd premiera Tuska w podskokach uznał niepodległość Kosowa. KL-D dostał od Niemiec tyle jurgieltu, że gdyby tylko premier Tusk spróbował się wahać, to Nasza Złota Pani, chociaż dobrotliwa, na pewno by mu przypomniała, skąd wyrastają mu nogi.


No i wreszcie – pan generał Roman Polko. Francuski premier Jerzy Clemenceau mawiał, że wojna to jest rzecz zbyt poważna, by powierzać ją wojskowym. To oczywiście prawda, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, że z cywilami nie jest lepiej – ale wojskowi przynajmniej powinni wiedzieć jedno – że mianowicie władza wyrasta z lufy karabinu.


Tymczasem pan generał Polko powiada, że „pod lufami” nie można urządzać żadnego referendum. Najwyraźniej na podstawie doświadczeń zdobytych w naszym nieszczęśliwym kraju musiał dojść do przekonania, że władza, a w każdym razie - jej zewnętrzne znamiona – nie biorą się z żadnej „lufy karabinu”, tylko z protekcji razwiedki jakiegoś poważnego państwa, na przykład Niemiec.


To nawet dobrze, że pan generał Polko jest szczery, ale w takim razie już wiemy, że w razie czego możemy będzie nam fachowo wyjaśniał, że spadające nam na głowę bomby mają prawidłowe kalibery, więc wszystko jest w jak najlepszym porządku. I tak, aż do ostatecznego zwycięstwa – o ile, rzecz prosta, ktokolwiek go doczeka.
 

Wróćmy jednak do premiera Camerona i do planowanego na rok 2017 referendum. Być może zostanie ono uznane za ważne i Wielka Brytania mogłaby w jego następstwie z Unii wystąpić. Warto w takim razie przypomnieć, jak się to na podstawie traktatu lizbońskiego odbywa.


Ale zanim przejdę do przedstawiania procedury „wychoda” z UE, warto przypomnieć ustanowioną w traktacie lizbońskim „klauzulę solidarności”. Stanowi ona, że jeśli w jakimś kraju członkowskim UE zagrożona jest demokracja, to Unia – oczywiście na żądanie zainteresowanego kraju – może udzielić mu „bratniej pomocy” i zagrożenia dla demokracji usunąć. Więc jeśli jakieś państwo chce z Unii wystąpić, to składa odpowiedni wniosek, który staje się przedmiotem negocjacji.


Jeśli negocjacje doprowadziły do porozumienia, jest ono przedstawiane do zatwierdzenia Radzie Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu. Jeśli one to porozumienie zatwierdzą, to państwo opuszcza UE na uzgodnionych warunkach. Jeśli natomiast negocjacje nie doprowadziły do porozumienia, albo nawet doprowadziły, ale nie zostało ono zatwierdzone, to takie państwo też opuszcza Unię Europejską – ale dopiero po 2 latach.


Gdybyśmy nic nie wiedzieli o „klauzuli solidarności”, to moglibyśmy bezskutecznie zachodzić w um, po co właściwie te 2 lata. Ponieważ jednak klauzulę tę znamy, to możemy docenić całą dowcipną finezję tego lizbońskiego rozwiązania.


Skąd bowiem można nabrać pewności, że demokracja w jakimś kraju jest zagrożona? Czyż wniosek o wystąpienie z UE nie jest najlepszym świadectwem tego zagrożenia?


Jasne, że jest, a ponadto wynika zeń, że źródłem zagrożenia dla demokracji jest rząd tego kraju, bo to on wystąpił z wnioskiem. W takiej sytuacji 2 lata są potrzebne – po pierwsze po to, by dzięki gadzinowym funduszom razwiedek krajów Unii Europejskiej, w takim kraju pojawił się masowy Ruch Płomiennych Obrońców Demokracji, który – po drugie - zwróci się do Unii Europejskiej z rozpaczliwym apelem o udzielenie bratniej pomocy w obronie demokracji.


Czyż Unia Europejska może pozostać głucha na takie wołanie? Jasne, że nie, więc – po trzecie – zostanie uruchomiona procedura przewidziana w „klauzuli solidarności”. W rezultacie „bratniej pomocy” zagrożenia demokracji zostaną – po czwarte - usunięte.


A skąd będziemy o tym wiedzieli? Ano stąd, że pierwszą czynnością nowego rządu, utworzonego dzięki „bratniej pomocy” spośród uczestników Ruchu Płomiennych Obrońców Demokracji, będzie wycofanie tego wniosku o wystąpienie z Unii, to chyba oczywiste?


Zatem już nie możemy się doczekać, by się przekonać, czy ta procedura zostanie zastosowana również wobec Wielkiej Brytanii, czy też niepisane reguły przewidują jej stosowanie tylko do tzw. państw pozostałych – bo państwa – jak wiadomo – dzielą się na dwie kategorie: państwa poważne i państwa pozostałe.
 

Stanisław Michalkiewicz

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną