Już sam fakt, że Antoni Krauze zamierza nakręcić „Smoleńsk” wywołał cztery lata temu w mediach głównego nurtu, tak wielkie oburzenie, jakby reżyser zamierzał wysadzić w powietrze Sejm i okolice. Salon już uspokojony, że jedyna „prawdziwa narracja”, szefowej MAK Anodiny o błędach pilota i pijanym generale, który w kokpicie sterroryzował załogę, poszła w świat i ciemny lud to kupił, zatrząsł się w posadach.
Gdy naród się wypłakał, mało kogo zdziwiło, że wkrótce po katastrofie, MON zlikwidował elitarny 36. pułk lotnictwa, z którego wywodzili się piloci z rozbitego (czy rozerwanego na strzępy tupolewa), a jeden z pilotów jaka, tego co wylądował w Smoleńsku tuż przed katastrofą prezydenckiego samolotu popełnił samobójstwo.
Wtedy jeszcze nikt nie puścił farby o tym, że monitoring na warszawskim lotnisku, gdy polska delegacja z Prezydentem RP na czele wsiadała do samolotu, nie działał. Nie mieliśmy również pojęcia, że niespodziewanie i dyskretnie zniknął hangar znajdujący się w pobliżu. O wielu rzeczach nie wiedzieliśmy poza propagandową papką serwowaną w mediach. I pogardą demonstrowaną w stosunku do modlących się przed Pałacem Prezydenckim przy ustawionym naprędce krzyżu, ludzi.
Na to właśnie Antoni Krauze się nie godził i postanowił chwycić za kamerę.
Co nim konkretnie powodowało, że nie chciał czekać na ostateczne ustalenia w sprawie katastrofy? - Oburzenie na kłamstwo i bezprawie, które zaistniały w naszym życiu publicznym. Ta ilość kłamstw, która towarzyszy katastrofie samolotu z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej na pokładzie, da się porównać tylko z kłamstwem towarzyszącym zbrodni katyńskiej. Wyobrażam sobie ten film jako próbę dojścia do prawdy, przebicia się przez niezliczone warstwy kłamstwa, które pojawiło się tuż po katastrofie, kiedy jeszcze niczego nie byliśmy pewni i nie wiedzieliśmy, dlaczego do niej doszło ani kto jest winien. Na dodatek ci, którzy wykreowali ten świat nieprawdy, z niczego się nie wycofują, nie czują się winni, za nic nie przepraszają – powiedział mi Krauze w wywiadzie w październiku 2012roku. .
Na ten film nie otrzymał z Państwowego Instytutu Sztuki filmowej ani złotówki. Scenariusz nie spodobał m.in. Jerzemu Stuhrowi i innym członkom gremium przyznającemu dotację na finansowanie „Pokłosia” i „Idy”.
Dlatego powstała Fundacja „Smoleńsk 2010”, na której konto wpłacali datki zwykli ludzie. Ten film powstał ze zbiórki pieniężnej takich jak on , oburzonych, pragnących zbliżenia się do prawdy. Krauze wierzył, że choć film nie załatwi jakichś spraw w przestrzeni publicznej, to może choć okaże się pomocny tym, którym zależy, żeby ta sprawa nie utknęła, nie ugrzęzła, nie została zepchnięta w niebyt.
„Smoleńsk” kręcono etapami, bo wciąż brakowało pieniędzy, trzeba było ciułać. Ten brak ciągłości mści się na wartości artystycznej filmu, który mógłby być perfekcyjny, bo Krauze to świetny reżyser. Mści się także fakt, że zmieniali się autorzy scenariusza. Po Marcinie Wolskim (który przyznał, że pisał scenariusz filmowy pierwszy raz w życiu),dołączył producent i dziennikarz Maciej Pawlicki, potem Tomasz Łysiak ,wreszcie za pióro chwycił sam reżyser.
Krauze wciąż miał pod górkę, bo realizował film metodą pospolitego ruszenia. Udziału w filmie odmówili aktorzy, których miał na oku w kwestii obsadzenia ról. M.in. Marian Opania, którego ten wylansował w filmie „Palce Boży”. Ale dla aktorskiego salonu gra w tym filmie była obciachem. Poza tym, nie oszukujmy się, nie chcieli wypaść z łask decydentów.
Nie zawiodła Ewa Dałkowska, która osobiście znała Marię Kaczyńską, Lech Łotocki, Jerzy Zelnik, Beata Fido, Andrzej Mastalerz, Marek Bukowski, ale też młodsi o sławie celebrytów, jak Anna Samusionek, która - jak sama przyznała w zamach nie wierzy. Mieli odwagę zagrać w „Smoleńsku” mimo ostracyzmu środowiska.
I zastraszania. Krauze przyznał, że piloci jaka, byli wyraźnie zastraszani. Gdy rozpoczął rozmowy z ludźmi, którzy mogli mu cos więcej powiedzieć ponad to, co podawały media, sam dał się wprowadzić w rodzaj konspiracji . - Zresztą moi rozmówcy wybierali taką konwencję, bo byli na podsłuchu. Pierwsza rozmowa z załogą, jaka odbyła się właściwie w większej konspiracji niż te, które pamiętam ze stanu wojennego. Mimo woli zacząłem rozmawiać szeptem w jakichś miejscach odosobnionych, bacząc, czy nie jestem podsłuchiwany. Skończyło się na tym, że dano mi ostrzeżenie, żebym nie konspirował, nie judził, nie jątrzył. I jeśli chcę pożyć jeszcze parę lat, żebym się wycofał z tego przedsięwzięcia –wspomina Krauze. Odtąd o zamiarze realizacji „Smoleńska” zaczął mówić publicznie.
Ten film nie każdemu pewnie się spodoba. A zwłaszcza wiadomym mediom, o wkładzie obcego kapitału. Krauze mówił już cztery lata temu, że wiele recenzji jest już gotowych. Jesteśmy tego świadkami. Fala hejtu na temat „Smoleńska” nie słabnie, bo trolle uaktywnili się jak nigdy dotąd. Nawet słynna poseł tramwajarka jeszcze przed obejrzeniem filmu oświadczyła z nadgorliwością, że ten film to dla niej farsa. Farsa? Czy ta pani zna chociażby „JFK” Olivera Stone, który jako reżyser kreuje własną hipotezę na temat zabójstwa prezydenta Kennedyego? O czym ona mówi.
Widzowie zapewne wytkną Krauzemu uchybienia i niedoróbki. Ale nie zaprzeczą, że dobrze, iż ten film powstał. Miejmy nadzieję, że jeszcze niejeden film, o katastrofie smoleńskiej zostanie nakręcony, bo szlak został przetarty.
Antoni Krauze miał zaprzestać robienia filmów po tym, gdy jego „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” otrzymał w 2011 roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Nagrodę Specjalną.
Słowa nie dotrzymał, gdy wydarzyła się katastrofa smoleńska. Znów złapał za kamerę.
Panie Antoni, pięknie za „Smoleńsk” dziękuję! Porwał się Pan z motyką na słońce. Chwała Panu za to.
I niech hejtują…