"Nikt wśród moich znajomych nie zachorował, ale wielu zwolniono"

0
0
0
/

Coraz więcej osób w moim otoczeniu powtarza tytułowe słowa tego tekstu. Nie chcę bagatelizować 10 511 zakażonych (stan na 23 kwietnia), ani tym bardziej 454 ofiar śmiertelnych. Chcę jednak zwrócić na dramat setek tysięcy, a niedługo milionów Polaków, jeśli szybko nie uruchomimy w pełni gospodarki.

Wielu ekspertów (choćby z uniwersytetu Stanforda) zastanawia się poważnie nad tym, czy w ogóle mamy do czynienia z epidemią. Wielu ludzi choruje, niektórzy umierają, ale koronawirus jako przyczyna śmierci części z nich jest kwestionowana w środowisku medycznym. Poza tym przy poprzednich epidemiach, jak ptasia czy świńska grypa, ofiar było znacznie więcej, a nie stosowano nawet części takich obostrzeń jak dzisiaj.

Obostrzenia te uderzają w zwykłych ludzi, którym tnie się pensje, przerzuca na pół etatu, nie wypłaca premii, a często też pozbawia pracy. Stoją za tym konkretne dramaty całych rodzin, a w najbliższych miesiącach, jeśli te ograniczenia się utrzymają, przełoży się to na falę samobójstw sfrustrowanych i zrozpaczonych, którym zabroniono pracować i utrzymywać własne rodziny rzekomo dla dobra wspólnego.

Szafuje się przy tym argumentem, że dzięki temu ocalimy, jak mówi minister zdrowia, "życia ludzkie". Problem w tym, że gdybyśmy zrezygnowali z użycia samochodów, ocalilibyśmy jeszcze więcej osób, które giną w wypadkach na polskich drogach, ale nikt nie myśli nawet o takich poświęceniach. Tymczasem w tym wypadku wpędzamy miliony ludzi w nędzę, cofamy gospodarkę do lat 90., zadłużamy się na całe pokolenia, pozbawiamy tysiące ludzi faktycznie życia - choćby dziesiątki a może setki tysięcy ludzi, którzy na gwałt potrzebują rehablitacji, ale im ją zabrano, chorych na inne choroby, którzy nie mogą dostać się do lekarza - aby ocalić Polskę przed pandemią, która skalą nie poraża nawet na tle corocznej grypy.

Źródło: Michał Krajski

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną